7.04.2009

Anna April

Anna to dziewczyna o wspaniałej figurze. Usteczka w taki ciupek francuski. Nie szaleje z kolorami. No, chyba, że ją coś przyprze do muru, jakiś fiolet tudzież akwamaryna. O nie, to nie jest dziewczyna z mejnstrimu. Jak wszystek idą do przodu, Anna do tyłu, jak wszystek podskakują, Anna kuca. Lubi wziąć patyk i pobiegać wzdłuż płotu Ministerstwa Finansów uderzając o szczebelki - na wszelki wypadek, pobawić się w koło fortuny. Lubi fikołki i wiosła. Kocha się w Joy Division, ale do dżogingu przeważnie Beyonce jest grana. Ma dwa charakterystyczne śmiechy. Jeden typu pięcioletnia dziewczynka w piaskownicy uderza łopatką o wiaderko, drugi typu ojciec znad gazety w reakcji na gag z kabaretu w tv (bambosze na nogach). Nie sposób jej nie kochać, ale znowu nie tak łatwo wkraść się do serca tej Anny.

Słońce w zenicie, a hiszpański się skończył. Przy Mikołaju Koperniku działa młot pneumatyczny - niegościnnie. Dziewczyny nie zagrzewają miejsca w klimatach heliocentrycznych zatem, udają się na kafę, bo do Kafki. Mówi się ( pośród pasjonatów zagadnienia "płeć kulturowa"), że w Kafce tylko lans na studenta, skądinąd rzeczywiście studenci ukwiecają siedemdziesiąt pięć procent stolików. Ale! Żeby w Kafce się kafy napić lub soku świeżo wyciśniętego od pomarańczy nie trzeba w Kafce siedzieć. Nie trzeba, gdy słońce w zenicie, a leżak na wzgórzu oboźnym. Nawet dwa, ba, nawet więcej, ale dziewczyny zmieszczą się w dwóch. Zupełnie im wystarczą. Kelnerki są miłe, nawet przesadnie miłe, bo można o pogodzie popierdolić sobie od czasu do czasu, ale nie z klientem i to każdym klientem, kiedy kolejka liczy dziesięciu klientów z nawiązką (a konkretnie klient dziesiąty jest w ciąży i przywlókł tu swojego pożal się boże psa rasy York imieniem Duży). Przesadna miłość kelnerek jest o tyle atrakcyjna, że jak trzeba to na wzgórze oboźne wlizą, niosąc napój lub strawę i też nie narzekają na to, że brudne naczynia o wiośnie z trawy najzwyczajniej muszą zbierać. Rozpędziły się dwie dziewczyny w tym bezwolnym momencie, tak siedziały, od czasu do czasu zmieniały pozycję leżaków co każde ileś-set kroków wykonanych przez słońce na nieboskłonie. Kazandzakis wziął na kolana Annę, Plath wzięła na kolana tą drugą. Świnia na dekolcie i rękach? O, na pewno. O szesnastej trzydzieści poszły zmienić fryzurę tej drugiej na dużo lepszą.